Jestem fanką komedii romantycznych z lat 90. Są trochę naiwne, trochę zbudowane na jakiś stereotypach, ale dobrze poprowadzone, wciągające i takie miłe dla oka. Ten film jednak oceniłam słabo. Dlaczego? Cóż, nie podoba mi się morał jaki wynika z tego filmu. A morał nie brzmi "mów kocham zanim będzie za późno", a raczej "popsuj przyjacielowi przyszłość dla zaspokojenia swojego egoizmu". Pardon, ale wszystkie zagrywki ( wiem, że desperackie, ale jednak), chamskie zagrywki były jak dla mnie w ogóle nie do pomyślenia w kontekście 9-letniej, zażyłej przyjaźni. Dodatkowo oczywiście nowa partnerka Michaela to średnio inteligentna łania, naiwnie wpatrzona w partnera i ufająca przyjaciółce przyszłego męża. A przyjaciółka to nie przyjaciółka tylko knująca denną intrygę desperatka, dla której ważne jest tylko to by go odbić, jakby przez 9 lat nie miała wystarczająco dużo czasu żeby spróbować czegoś więcej. Nie podoba mi się to. Michael też jak flaki z olejem, taki jakiś goguś bez charakteru - nie wiem o co tyle hałasu. Julia Robert zagrała super, ale stawianie tej postaci w pozycji ofiary w ogóle do mnie nie przemawia. Cameron Diaz słodka, śmieszna, ale nie rozumiem czemu "ta druga" od razu musi być głupia i niekumata? No i jest chodzącą oazą dobra i miłości. I ten ślub po kilku tygodniach znajomości. Scenarzyści popłynęli...
Film cieszy oko, można raz obejrzeć, ale w ogóle nie kibicowałam bohaterom i nie zyskali mojej sympatii.
Julia gra tu kompletną socjopatkę. Straszna postać. A facet też... zastanawia się którą woli do ostaniej godziny. Byli siebie warci tylko tej panny młodej szkoda.
Myślę że ona próbuje go odbić tylko dlatego, że nie będzie już przez niego adorowana. Nikt nie będzie rozpaczliwie ubiegać o jej względy. Przyzwyczajona do roli bogini w oczach swojego "przyjaciela", a tu nagle znalazł swój ideał. Też uwielbiam te stare komedie, ale ta wyjątkowo mnie zirytowała.